In Flames fanom metalu przedstawiać nie trzeba - prekursor melodic death metalu w trakcie swojej tegorocznej trasy koncertowej odwiedził tydzień temu Wrocław, by dać naprawdę kawał dobrego koncertu. Jak było? Już opowiadam, ale najpierw słów kilka o Szwedach.
Zespół In Flames powstał w 1990 roku w szwedzkim Göteborgu z inicjatywy gitarzysty Jespera Strömblada. Lider chciał dodać death metalowi więcej melodyjności. Tak też Jasper złączył siły z Glennem Ljungströmem oraz Johanem Larssonem i wspólnie zaczęli tworzyć historię melodeathu. Obecny wokalista - Anders Fridén, dołączył do In Flames dopiero w 1995 roku. Wcześniej In Flames okazjonalnie wynajmowało muzyków studyjnych, co jednak się nie sprawdziło na dłuższą metę. Przyjęcie do składu Andersa było świetnym pomysłem, od tego czasu kariera In Flames nabrała rozpędu. Rok później panowie wspólnie nagrali drugi już album zespołu (pierwszy z udziałem Andersa), który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. The Jester Race określił brzmienie dzisiejszego melodeathu.
In Flames mają na swoim koncie 12 albumów studyjnych 3 albumy koncertowe i wiele innych. Ich dorobek jest naprawdę pokaźny.
Wybierając się na koncert byłam trochę sceptycznie nastawiona, ponieważ wcześniej słyszałam już opinie, że Anders nie potrafi już tak dobrze śpiewać, jak kiedyś. Ponadto, ostatnia płyta - Battle z 2016 roku, znacznie różni się od tego, co leży u podstaw twórczości zespołu (choć już od A Sense of Purpose z 2008 roku zaczęła się widoczna zmiana koncepcji zespołu, lub jak wolą inni - postęp i podążanie w stronę metalu alternatywnego).
Jakże cudowne było moje rozczarowanie, kiedy przekonałam się na własnej skórze i przede wszystkim uszach, że In Flames to klasa i marka sama w sobie. Nie było idealnie, ale nigdy nie jest. Muzykę przecież tworzą ludzie, nie roboty. Starsze kawałki, jak Only for the Weak czy Deliver Us brzmiały gorzej (ale wciąż bardzo dobrze), niż na nagraniach live sprzed lat, jednakże do kawałków z najnowszego albumu nie mogę się przyczepić.
In Flames zagrało 17 kawałków (setlist.fm) z 8 albumów. Rozpoczęli świetnym My Sweet Shadow, zakończyli bardzo poruszającym The End z najnowszej płyty. Były emocje, była rozszalała z radości publiczność, było wzruszenie i świetna muzyka. Pod koniec koncertu wdzięczni fani zaśpiewali "Sto lat" w podzięce za piękne słowa Andersa, który sukces In Flames i to, że zespół może występować i dzielić się swoją pasją zawdzięcza właśnie nam, fanom.
Muszę także wspomnieć o zespole supportującym gwiazdę wieczoru. Walkways pochodzi z Izraela (co bardzo słychać w ich twórczości) i gra metal alternatywny. Bawiłam się świetnie podczas ich występu, urzekły mnie wokalne predyspozycje wokalisty oraz synchroniczne ruchy członków zespołu. Zespół choć jeszcze młody, ma szansę osiągnąć spory sukces.
Zespół In Flames powstał w 1990 roku w szwedzkim Göteborgu z inicjatywy gitarzysty Jespera Strömblada. Lider chciał dodać death metalowi więcej melodyjności. Tak też Jasper złączył siły z Glennem Ljungströmem oraz Johanem Larssonem i wspólnie zaczęli tworzyć historię melodeathu. Obecny wokalista - Anders Fridén, dołączył do In Flames dopiero w 1995 roku. Wcześniej In Flames okazjonalnie wynajmowało muzyków studyjnych, co jednak się nie sprawdziło na dłuższą metę. Przyjęcie do składu Andersa było świetnym pomysłem, od tego czasu kariera In Flames nabrała rozpędu. Rok później panowie wspólnie nagrali drugi już album zespołu (pierwszy z udziałem Andersa), który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. The Jester Race określił brzmienie dzisiejszego melodeathu.
In Flames mają na swoim koncie 12 albumów studyjnych 3 albumy koncertowe i wiele innych. Ich dorobek jest naprawdę pokaźny.
Wybierając się na koncert byłam trochę sceptycznie nastawiona, ponieważ wcześniej słyszałam już opinie, że Anders nie potrafi już tak dobrze śpiewać, jak kiedyś. Ponadto, ostatnia płyta - Battle z 2016 roku, znacznie różni się od tego, co leży u podstaw twórczości zespołu (choć już od A Sense of Purpose z 2008 roku zaczęła się widoczna zmiana koncepcji zespołu, lub jak wolą inni - postęp i podążanie w stronę metalu alternatywnego).
Jakże cudowne było moje rozczarowanie, kiedy przekonałam się na własnej skórze i przede wszystkim uszach, że In Flames to klasa i marka sama w sobie. Nie było idealnie, ale nigdy nie jest. Muzykę przecież tworzą ludzie, nie roboty. Starsze kawałki, jak Only for the Weak czy Deliver Us brzmiały gorzej (ale wciąż bardzo dobrze), niż na nagraniach live sprzed lat, jednakże do kawałków z najnowszego albumu nie mogę się przyczepić.
In Flames zagrało 17 kawałków (setlist.fm) z 8 albumów. Rozpoczęli świetnym My Sweet Shadow, zakończyli bardzo poruszającym The End z najnowszej płyty. Były emocje, była rozszalała z radości publiczność, było wzruszenie i świetna muzyka. Pod koniec koncertu wdzięczni fani zaśpiewali "Sto lat" w podzięce za piękne słowa Andersa, który sukces In Flames i to, że zespół może występować i dzielić się swoją pasją zawdzięcza właśnie nam, fanom.
Muszę także wspomnieć o zespole supportującym gwiazdę wieczoru. Walkways pochodzi z Izraela (co bardzo słychać w ich twórczości) i gra metal alternatywny. Bawiłam się świetnie podczas ich występu, urzekły mnie wokalne predyspozycje wokalisty oraz synchroniczne ruchy członków zespołu. Zespół choć jeszcze młody, ma szansę osiągnąć spory sukces.
Komentarze
Prześlij komentarz